O recenzjach filmowych raz jeszcze

039edd18-1b91-11e2-8b26-0025b511226e

W jednej z poprzednich notek pisałem o „recenzji” Harry’ego Pottera dokonanej przez Jacka Szczerbę i Magdalenę Żakowską. Tym razem poruszę bardziej ogólny problemem. Pragnę podzielić się paroma uwagami na temat tego, co mnie denerwuje w recenzjach filmowych. Przy czym od razu uprzedzam, że to nie jest notka o tym, że polscy recenzenci filmowi są do kitu. Nie czytam wszystkich portali, gazet czy czasopism, w których pisze się o filmach, więc najzwyczajniej w świecie mam za mało danych, aby rzucać takimi oskarżeniami (poza tym nie przeczę, że od czasu do czasu natykam się na bardzo dobre recenzje). Tak więc w niniejszym wpisie chcę jedynie pokreślić, co mnie w recenzjach wkurza, bez wydawania żadnych ogólnych sądów na temat kondycji polskiej (czy tym bardziej światowej) działalności recenzentów filmowych.

A zatem – co mnie wkurza? Przede wszystkim brak porządnej argumentacji. Dotyczy to w szczególności tych recenzji, których autorzy krytykują dany film. Tak, wiem, wiem. Recenzent powinien być krytyczny, recenzja jest subiektywną opinią i te de, i te de, i te de. Wszystko to jednak nie zwalnia recenzenta z obowiązku porządnego uzasadnienia, dlaczego wystawia filmowi taką a nie inna ocenę. Z tym zaś recenzenci mają czasem spory problem. Albo rzucają jakimiś schematycznymi oskarżeniami, które niewiele mówią o samym filmie, albo po prostu wymyślają zarzuty z, za przeproszeniem, czterech liter wzięte.

Niech za przykład posłużą recenzje pierwszej części Hobbita. Wybieram film Petera Jacksona, ponieważ czytałem wiele recenzji na jego temat, a nawet napisałem małą polemikę z niektórymi z nich (średniej jakości, ale to teraz mniej ważne), a więc jako tako orientuję się w temacie.

Kiedy pojawiła się informacje, że Jackson i spółka zamierzają nakręcić na podstawie Hobbita już nawet nie dwa, lecz aż trzy filmy, wielu ludzi zareagowało z nieskrywaną ironią. Po co robić trzy filmy, opierając się dwustronicowej książce? Oczywiście, duża część recenzentów szybko znalazła odpowiedź: dla kasy. Był wśród nich – wybaczcie, nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem jego recenzji – Jacek Szczerba, który po prostu nie potrafi odpuść sobie w żadnej recenzji wysokobudżetowego kina nawiązań do kwestii finansowych. Pisze on: „Skąd wzięło się to rozciąganie Hobbita? Ano z powodów merkantylnych”.

Na czym polega problem z tego typu opiniami? Nie chodzi już nawet o to, czy są one słuszne, czy nie. Rzecz w tym, że są pójściem na łatwiznę. Argument „zrobili to dla kasy” jest bowiem wygodnym schematem, który można powielać przy różnych filmach. Po co kręcą drugą część Avengersów? Ano z powodów merkantylnych. Po co Abrams robi siódmy epizod Gwiezdnych wojen? Ano z powodów merkantylnych. Po co Nolan po raz kolejny wracał do postaci Batmana? Ano z powodów merkantylnych. Jeśli jakaś część recenzji działa na zasadzie „kopiuj, wklej”, to znaczy, że jest słaba, bo recenzent się nie stara. Zauważcie też, że tak naprawdę argument „dla kasy” niczego nie mówi nam o samym filmie, o jego strukturze, postaciach, przesłaniu, muzyce itd. Współcześnie recenzenci pracujący w czołowych gazetach i czasopismach dostają z reguły bardzo mało miejsca na podzielenie się swoimi uwagami. Po co zatem marnować je na komentarze, które niczego nie mówią o tym, co dzieje się na ekranie?

To był przekład argumentu schematycznego. Pora na argument z „czterech liter wzięty”. Tu prym wiedzie recenzent Newsweeka. O przywódcy krasnoludów pisz on tak: „Thorin u Jacksona to jakiś nieopierzony żółtodziób, amerykański bohater, który w końcu przeżyje nawrócenie i odkryje, że nawet hobbit może się do czegoś przydać”. Cóż, problem polega na tym, że sformułowanie „niepierzony żółtodziób” nie za bardzo zgadza się z faktami. W filmowym Hobbicie bardzo wyraźnie podkreśla się bowiem, że Thorin poprowadził oddziały krasnoludów do zwycięstwa w bitwie pod Morią, a sędziwy Balin (który gra w filmie rolę najrozsądniejszego krasnoluda) chwali go za zalezienie domu dla innych krasnoludów po zniszczeniu ich królestwa. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Thorin jest traktowany przez swoich ziomków jako doświadczony wódz. Być może wrażenia z filmu mogą być subiektywne, ale definicja słowa „żółtodziób” jest jednak jakoś społecznie unormowana, dlatego nie można sobie nim szastać ot tak sobie. Co do wątku nawrócenia, tj. odkrycia wartości hobbita, to był on obecny już u Tolkiena, autor Władcy Pierścieni starał się go nawet uwypuklić  po wydaniu Hobbita (zob. Niedokończone opowieści, w których można przeczytać, z jaką pogardą odnosił się Thorin do hobbitów). Tak więc w zdaniu szanownego recenzenta nic się nie zgadza.

Pomyślicie pewnie, że na moją opinię wpływa to, że po prostu lubię filmy Jacksona o Śródziemiu. Jest to prawda w tym sensie, że gdybym ich nie lubił, to pewnie nie chciałoby mi się analizować recenzji Hobbita. Nie zmienia to jednak faktu, że nie trzeba być fanem Jacksona, aby krzywić się na powielanie schematów albo na wymyślanie argumentów krytycznych, które nie mają żadnego uzasadnienia. Przypominam, że to nie sam Hobbit mnie interesuje w tym wpisie, ale bylejakość recenzji filmowych, która jest zjawiskiem daleko wykraczającym poza komentarze na temat tego jednego filmu. Choć raz jeszcze podkreślam, że nie odnoszę owej „bylejakości” do wszystkich recenzji czy wszystkich recenzentów. Chcę jedynie podkreślić to, co mnie w recenzjach denerwuje, a nie wymądrzać się na temat ogólnego stanu krytyki filmowej (która zresztą jest zjawiskiem daleko wykraczającym poza recenzje).

Na koniec jeden przykład pozytywny. Czasopismo Empire zamieszcza na swoje stronie podcasty, w których kilkoro naprawdę znających się na temacie ludzi dyskutuje na temat kina popularnego. Przy okazji pierwszej części Hobbita rozmywali oni na przykład o zasadności wprowadzenia do filmu postaci orka Azoga, którego nie było w książce Tolkiena (choć pojawiają się o nim informacje w dopiskach do WP). Mówiąc inaczej, rozmawiali o konkrecie. Helen O’Hara zauważyła, że Azog został wprowadzony po to, żeby odkrywać rolę antagonisty dla Thorina (a wiadomo, że w tego rodzaju kinie antagonista jest potrzebny dla rozwoju zarówno postaci, jak i fabuły). Jej zdaniem ten dodatek jest jednak niepotrzebny, ponieważ Thorin – jeszcze przed wprowadzeniem Azoga – miał już co najmniej dwóch istotnych przeciwników: smoka oraz króla elfów. Po co zatem kolejny wróg, którym w dodatku jest średnio interesujący ork? /UWAGA SPOILER/ Ktoś inny (przepraszam, nie pamiętam nazwiska) zauważył jednak, że Jackson i spółka prawdopodobnie chcieli, aby Thorin odniósł w ostatnim filmie jakieś zwycięstwo. Wiadomo, że nie pokona on smoka, z królem elfów walczyć nie będzie, a w ostatecznej bitwie zginie. Może więc pokona przynajmniej Azoga. Nie wiem, czy ta teoria się sprawdzi, ale ma jakiś sens (aczkolwiek, mimo wszystko, ja również uważam postać Azoga za kontrowersyjny dodatek). /KONIEC SPOLIERA/

Nietrudno zauważyć, że dyskusja z Empire stoi na o wiele wyższym poziome niż przytoczone powyżej recenzje. Po pierwsze, dotyczy konkretu i to konkretu rzeczywiście znajdującego się w filmie. Po drugie, dotyka problemów związanych ze strukturą filmu, z budowaniem fabuły, a nie jakiś rzeczy pobocznych. Przyznam, że wolałbym, aby recenzenci szli bardziej w tę stronę. W ogóle chciałbym więcej dyskusji na temat filmów, a mniej schematyczno-narcystycznych monologów. Od czasu do czasu takie dialogi zamieszcza Esensja, wiem, że coś podobnego było kiedyś w Noir Cafe (kojarzę dyskusję na temat Sherlocka Holmesa, a teraz na stronie głównej jest odsyłacz do krótkich – zbyt krótkich – video-dyskusji). Może to jest dobra droga? Konieczność zderzenia się z poglądami innych osób, może działać mobilizująco. Z drugiej strony przykład Szczerby i Żakowskiej pokazuje, że jak recenzent nie ma niczego ciekawego do powiedzenia, to i forma dialogu go nie uratuje.

TSM

2 komentarze

  1. Biorąc pod uwagę opiniotwórczy charakter recenzji, przypuszczam, że powielanie schematów
    na samym działaniu recenzenta się nie kończy. Spodziewam się, że owe mętne komunały trafiają
    do szerokiego obiegu i pokutują w zbiorowej świadomości, wpływając znacząco na recepcję filmu.
    Domysły te opieram na obserwacji podobnych mechanizmów wśród czytelników literatury pięknej.
    Istnieje mnóstwo portali (lubimyczytac, biblionetka, etc.), na których każdy zarejestrowany użytkownik
    ma prawo wypowiedzieć się na temat przeczytanej książki. Tu objawia się cały urok demokratycznej
    debaty publicznej: dowiadujemy się na przykład, że ironia u Villona przypomina starą dobrą Chmielewską,
    że w „Stu latach samotności” bezsensownie powtarzają się nazwiska, etc. To są autentyczne przykłady,
    i wiem doskonale, jak bardzo podobne bzdury zdolne są wpłynąć na odbiór dzieła, jeśli przeczyta je osoba
    poszukująca rekomendacji ciekawej lektury w opinii „autorytetu”. Nie chodzi tu wprawdzie o zawodowych
    recenzentów (ale czy tych dwoje od recenzji H.P. można nazwać zawodowcami?) tylko o osoby, które
    stałą aktywnością na portalu zyskały sobie znaczącą pozycję, i piorą mózgi młodych czytelników.
    Takie nieuki zdolne są pomstować, że Proust przez pół tomu przewraca się w łóżku. To mnie wkurza.

    • Uważam, że generalnie mamy lekki kryzys oceniania w naszej kulturze. Z jednej strony ludzi zachęca się do tego, żeby mieli mocne opinie (żeby byli krytyczni – jak to się ładnie mówi). Z drugiej – nie zachęca się ich ani nie uczy argumentowania na rzecz swoich poglądów.

Dodaj komentarz