Po co studiować polonistykę?

W poprzednim wpisie Paweł bronił idei polonistyki jako miejsca, w którym wytwarza się wiedzę bezużyteczną. „Bezużyteczną” w tym sensie, że ani nie przekłada się ona bezpośrednio na wzrost PKB, ani nie da się z jej pomocą zbudować jakiegoś nowego modelu komórki itp. Pisze Paweł, że nie powinniśmy czepiać się polonistek i polonistów, którzy dyskutują o tekstach na temat tekstów, ponieważ na tym właśnie polega ta robota. I nie ma sensu oskarżać literaturoznawców, że ich teksty dotyczą czasem kwestii tak szczegółowych jak „świat owadzi w Panu Tadeuszu”. Mówiąc inaczej, nie możemy przykładać do polonistyki nie-polonistycznych kryteriów „dobrości”, które zostały wzięte z innych sfer życia (gdzie na przykład pisanie tekstów na temat tekstów wydaje się jakąś dziwną dewiacją).

Zgadzam się z poglądami Pawła (bardzo Fishowskimi), zastrzegając jednocześnie, że moim zdaniem sprawdzają się one tylko w odniesieniu do działalności naukowej. Sądzę, że w przypadku działalności dydaktycznej polonistyka potrzebuje innego uzasadnienia, ponieważ 99% studentek i studentów tego kierunku nie przychodzi na studia po to, aby później uprawiać naukę na uniwersytecie, a tylko nieliczni znajdą zatrudnienie jako nauczyciele. Tak więc większość z tych ludzi po pięciu latach studiów będzie robiła w życiu zawodowym zupełnie inne rzeczy niż te, którymi parają się pracownicy uniwersyteccy. Dlatego argumentacja, że przez te pięć lat mają po prostu zapoznawać się z problemami, które są przedmiotem zainteresowania ludzi takich jak Paweł, może im się wydawać lekko arogancka. To trochę tak, jak gdyby przez kilka lat uczyli się w najmniejszych szczegółach o sposobach budowy krzesła ze świadomością, że potem i tak będą zajmować się obsługą klienta w banku.

Co zatem robić? Dostosować programy nauczania do wymagań rynku? Nie, nie i jeszcze raz nie. Jestem równie wielkim jak Paweł przeciwnikiem zamieniania uniwersytetów w szkoły zawodowe, które w dodatku mają wiernopoddańczo dostosowywać się do trendów w gospodarce. Na szczęście, alternatywa „albo szkolimy samych doktorantów (tj. ludzi rzeczywiście interesujących się naukowymi problemami literaturoznawczymi), albo idziemy w stronę rynku” jest fałszywa. Na polonistyce można robić coś jeszcze. I nie chodzi mi tu o słynne nauczanie „krytycznego myślenia”. Uważam bowiem to hasło za zbyt ogólnikowe. Moim zdaniem przesłanie, które kieruje się do osób rozpoczynających studia polonistyczne, powinno brzmieć mniej więcej tak: „Będziemy was uczyć sztuki czytania i pisania”.

Powtarzam tę tezę (podkradzioną Markowskiemu, który jednak rozwija ją trochę inaczej niż ja) już od pewnego czasu, więc wiem, że jedna z odpowiedzi na nią brzmi: „Czyż czytania i pisania nie powinno się nauczać w szkole podstawowej? Czy upadliśmy już tak nisko, żeby na studiach uczyć takich podstaw?”. Mój kontrargument wygląda następująco.

Powinniśmy porzucić naiwne wyobrażenie o „czytaniu i pisaniu” jako prostych czynnościach, których można nauczyć się raz na zawsze. Przecież ostatnimi czasy musieliśmy przyswoić kilka nowych sposobów czytania. „Po feminizmie” inaczej czytamy opisy kobiet i mężczyzn, „po postkolonializmie” inaczej patrzymy na sposób przedstawiania „obcych” w literaturze, „po dekonstrukcji” baczniej przyglądamy się temu, co marginalne, i z większą uwagą spoglądamy na niespójności znajdujące się w tekstach, „po Latourze” nauczyliśmy się dostrzegać, jak w niewinnym artykule gazetowym splatają się ze sobą czynniki ludzkie i pozaludzkie. Są ludzie, których niektóre z wymienionych sposobów czytania odrzucają. Ale nawet oni nie mogą zaprzeczyć, że sposoby te funkcjonują i zmieniają nasze nawyki lekturowe. Potrafimy czytać teksty w sposób, o którym nie śniło się Arystotelesowi. Oczywiście, ten proces ma także drugą stronę – nie tylko uczymy się, ale także zapominamy, jak można czytać teksty. Dlatego tak ważne jest badanie świadectw przeszłości – warto pamiętać, jak czytał np. taki Arystoteles. Nie przyjmuję naiwnego założenia, że każdy nowy sposób czytania jest lepszy od starego. Wiem bowiem, że czasami jest wręcz przeciwnie – sposoby czytania, które wykształca w nas Internet (szybko i pobieżnie) są o wiele gorsze niż te, które wyrabiają w nas np. książki Bolesława Prusa.

Chodzi mi tylko o to, że czytanie (tak samo jak pisanie) są bardzo złożonymi czynnościami i studia, a w szczególności studia polonistyczne/literaturoznawcze/komparatystyczne, są znakomitym miejscem, aby tych czynności nauczać. I wcale nie wymaga to wielkiej rewolucji w programie nauczania – jestem przekonany, że Paweł, i nie tylko on (nie będę wymieniał innych pracowników UMK, żeby się za bardzo nie podlizywać), już od dawna tego właśnie uczy na swoich zajęciach. Zmieniłoby się tylko (i aż) uzasadnienie pewnych zajęć oraz sposób rozłożenia akcentów. Co jednak najważniejsze, można by przekazać studentom, jaki jest główny cel ich studiów. „Nie gwarantujemy wam pracy (zresztą, kto może to zrobić?), ale możemy wam dać pewność, że po naszych studiach będziecie ekspertami w dziedzinie czytania i pisania – że będziecie potrafili poruszać się po tekstowym świecie”. Dla mnie to już jest coś, ponieważ wbrew obiegowej opinii uważam, że nasza kultura jest nadal w dużej mierze kulturą pisma, więc umiejętność czytania oraz pisania różnorodnych i skomplikowanych tekstów kultury pozostaje w cenie (ale to już jest temat na osobny wpis).

TSM

PS Ktoś mógłby odczytać ten wpis jako polemikę z Pawłem. Choć bardzo lubię z nim polemizować, to jednak byłaby to błędna interpretacja, ponieważ wiem, iż Paweł ma w tej sprawie zdanie bardzo podobne do mojego. Jest to więc raczej uzupełnienie do jego notki, a nie polemika z nią. Zresztą, on sam będzie wiedział najlepiej.

8 komentarzy

  1. Tomek, bardzo podoba mi sie idea polonistyki jako szkoly czytania i pisania – rozumiem, ze wszelkich znakow, nie tylko tych, ktore zostaly wytworzone w ramach tzw. literatury pieknej. Istnieja przeciez pewne ogolnotekstowe „uniwersalia” takie jak dyskutowany przez nas ostatnio problem relacji miedzy tekstem a autorem i czytelnikiem (zauwaz, ze w ogole nie problematyzowany w odniesieniu do tekstow nieliterackich, ale przeciez i one maja swoich czytelnikow implikowanych, rowniez w odniesieniu do nich mozna by poprowadzic dyskusje na temat relacji miedzy autorem empirycznym tym, jaki powstaje jako efekt czytelniczej rekonstrukcji itd.). Problem w tym, ze taki kierunek nie moglby sie juz nazywac polonistyka, bo przecież nie polskość byłaby na nim centrum zainteresowań, ale, powiedzmy, antropologia tekstu (termin tekstologia zostal juz niestety zarezerwowany przez inna dyscypline). Z kolei sama polonistyke tez bym rozszerzyl i zrobil z niej juz nie studia poswiecone literaturze pieknej, ale „studia polskie”./ Paweł

    • Zgadzam się, że nazwa „polonistyka” na dłuższą metę słabo pasuje do tego pomysłu. Wiesz, kiedy mówię „polonistyka”, to idzie mi głównie o to, co robią badacze literatury (to, czy nazywają się oni polonistami, komparatystkami czy anglistami jest dla mnie już mniej ważne). A to chyba literaturoznawstwu najbliżej do przekształcenia się w dyscyplinę, o której piszę, bo to literaturoznawcy najmocniej i najbardziej wielowymiarowo interesują się specyfiką słowa pisanego. Jasne, ktoś powie, że Havelock, Ong itd. Zgoda. Ale to literaturoznawcy obcują na co dzień zarówno z literaturą piękną, filozofią, jak i tekstami naukowymi – czyli z trzema najlepszymi odmianami pisma; to na zajęciach literaturoznawczych najczęściej zmusza się studentki do pisania prac zaliczeniowych; to literaturoznawstwo najmocniej korzysta z dokonań językoznawstwa (też waznych w kontekście nauki pisania i czytania)itd. Co do samej nazwy zamiast „antropologii tekstu” („antropologia” zrobiła się strasznie popularnym słowem) wolę „litero-znawstwo”.

  2. Wiem, że może jestem w jakiejś archaicznej mniejszości, ale mnie się marzą takie elitarne studia polonistyczne, nastawione nie na ilość [studentów], a na jakość kształcenia, z gruntownym studiowaniem tak literatury, jak i np. genezy języka [przedmioty językoznawcze a także takie jak gramatyka historyczna, scs: byle wyłożone ciekawie i przystępnie; na pewno by nie odstraszały – przykładem polonistyka w Poznaniu, gdzie mają bardzo silną sekcję tych przedmiotów]. Imponują mi starzy badacze, którzy np. posługiwali się sanskrytem, język nie miał chyba dla nich żadnych tajemnic [np. Moszyński]. Strasznie smutno, że u nas w Toruniu te przedmioty nie są wykładane zbyt ciekawie i w ogóle brak sensownych uczonych, którzy by je wykładali z pasją. Na pytanie, czy wiedza taka jest użyteczna, czy nie, odpowiem, w zwykły sobie sposób: i tak i nie. Tak, ponieważ tacy specjaliści czuwają nad tym, aby pewne pamiątki [dawne teksty] były „do odczytania” przez kolejne pokolenia. Nie – bo czy odbiorców dawnych tekstów jest dużo? – nie, stanowią oni pewno zaledwie garstkę uczonych wokół nich skupionych. Z drugiej strony „starocie” mogą inspirować: zobaczmy, na czym opiera się cały gigantyczny nurt literatury fantasy: głównie odwołuje się ona i czerpie ze skarbca przeszłości! A młodziakom w to mi graj! Także nawet wiedza ze „zmurszałych” ksiąg, może, taką mam nadzieję, być interesująca i inspirująca. Pozdro dla wszystkich „gryzipiórków”, miłośników staroci.

    • Volta, zgadzam się w 100%: nic (nawet scs i gramatyka historyczna) nie jest samo w sobie nudne – nudne staje się wtedy, gdy się tego używa w nudny sposób. A nawet jeśli w danym momencie wydaje się nudne, to i tak retrospektywnie, po latach może okazać się fascynujące. Tak miałem z gramatyką opisową i historią języka polskiego – dopiero po latach, studiując np. strukturalizm literaturoznawczy, doceniłem te przedmioty. To by jednak oznaczało, że poniekąd stawiamy się w kontrze wobec stanowiska Tomka, który twierdzi, że badania może i mogą być trzecioświatowe, jednak ich prezentacja studentom powinna uwzględniać ich potrzeby. Mój przykład pokazuje, że nie ma konieczności uwzględniania AKTUALNYCH potrzeb./Paweł

      • Ale Twój przykład, Pawle, jest nietypowy, bo Ty jesteś pracownikiem uniwersyteckim, który może sobie pozwolić na to, żeby zajmować się na co dzień strukturalizmem i w związku z tym po latach docenić historię języka polskiego. Powtarzam tezę ze swojego wpisu: my musimy nieustannie przypominać sobie o tym, że zdecydowana większość studentów polonistyki nie będzie po studiach wykonywała zawodu związanego z tą dyscypliną, więc nie będą oni mogli sobie powiedzieć: „Teraz po przeczytaniu wielu strukturalistycznych tekstów i napisaniu wielu artykułów na ten temat widzę zalety historii języka polskiego”. Poza tym nie bardzo podoba mi się organizowanie studiów na zasadzie „może po latach to docenią”. Nie da się w oparciu o „może kiedyś” robić dobrego uniwersytetu.

        A tak w ogóle – żeby było jasne – mój pomysł nie wyklucza nauczania takich przedmiotów jak gramatyka opisowa bądź historyczna. Tak jak pisałem, nie chodzi o rewolucję programową, ale zmianę uzasadnienia i inne rozłożenie akcentów.

  3. Tomek, mnie właśnie nie chodzi o koncepcję studiów „po latach docenią”. Fajnie by było, gdyby doceniali na bieżąco. A o to trudno, zwłaszcza w przypadku wspomnianych przeze mnie przedmiotów… Potrzebni by byli wykładowcy, którzy byliby w stanie to zmienić i jakiś fajny, a co ważniejsze, sensowny program studiów. Z naciskiem na JAKOŚĆ, a nie ILOŚĆ. Za moich czasów polonistykę studiowała ponad setka osób. Czy aż tylu polonistów potrzeba? Myślę, że nie. Gdyby te studia uczynić bardziej elitarnymi, dla mniejszej ilości studentów, ale rzetelniej, to może by się okazało, że rynek wchłonąłby takich absolwentów-erudytów. Można by też pokusić się o, jakby to rzec, kilka „kierunków” w obrębie tego kierunku: jedna opcja by była dla chcących studiować „z wierzchu”, bardziej lajtowo, hobbystycznie, dla dowiedzenia się czegoś, pewnej wiedzy ogólnej o literaturze, kulturze [np. mogliby tak studiować polonistykę ludzie studiujący ją jako drugi kierunek: nie z myślą o wykonywaniu tego zawodu] i druga opcja dla pragnących zgłębiać zagadnienia literatury i języka bardziej „ściśle”, dla tych, którzy myśleliby o związaniu z tym życia. Nie wiem, czy to nie luksus, ale jest to jakaś wizja do przemyślenia.

    • Twoja propozycja mi się podoba, ale pod warunkiem, że potraktujemy ją jako pomysł na świetną specjalizację ( w ramach kierunku litero-znawstwo). I tam można by zrobić naprawdę porządny program filologiczny dla garstki inteligentnych zapaleńców. Bo zgadzam się, że takie klasyczne studia polonistyczne powinny w jakiejś formie przetrwać. Problem polega na tym – co zresztą podkreślasz – że to jest propozycja dla góra kilkunastu osób rocznie, stąd łatwiej byłoby to chyba robić właśnie jako coś w rodzaju rozbudowanej specjalizacji (i to być może dopiero na studiach drugiego stopnia).

  4. Volta pisze o starych mistrzach, a mnie się przypomina lektorat łaciny z mgr. Zenktelerem. To nie była wyłącznie nauka języka, ale i formowanie osobowości studentów w myśl zasady: Verba docent, exempla trahunt. Biła z tego człowieka jakaś rzymska siła i moc. Wyprostowana sylwetka 60-latka, rozwiana kurtka i goła głowa w największe mrozy. I ta zasada wypowiedziana na pierwszych zajęciach: nigdy się nie spóźniam, więc i państwa proszę o punktualność. Jeśli kiedyś nie przyjdę o czasie, proszę się składać na wieniec. I rzeczywiście: przez dwa lata,(cztery semestry) -ani minuty spóźnienia. Już na pięć minut przed lektoratem spacerował po korytarzu, sprawdzał godzinę i równo z wybiciem godziny wchodził do sali, zamykał drzwi. Zaczynaliśmy.

Dodaj komentarz