Postmodernizm kontra polityczność? O polemice Jana Sowy z Michałem Pawłem Markowskim

2675839210_b2e88dab5d_z

TSM:

W najnowszym numerze „Tekstów Drugich” (1/2014) możemy przeczytać dyskusję pomiędzy Janem Sową i Michałem Pawłem Markowskim. Sowa zarzuca Markowskiemu, że ten w swojej najnowszej książce pt. „Polityka wrażliwości” powtarza to, co mówi od dawna: jesteśmy skazani na wielość interpretacji i powinniśmy uczyć się poruszania w tym hermeneutycznym gąszczu. Dla Sowy jest to za bardzo postmodernistyczne, a za mało polityczne i emancypacyjne.

Przyznam, że o ile narzekania na książkę Markowskiego, szczególnie na brak odkrywczości, mogę zrozumieć, to sposób, w jaki Sowa wyraził swoje zarzuty, budzi mój sprzeciw. Przede wszystkim nie wiem, po co wyciąga on archaiczne już pojęcie postmodernizmu, tym bardziej, że interpretuje je na poziomie Wikipedii (i to tej polskiej, a nie – lepszej – angielskiej wersji). Postmodernizm to dla niego odrzucanie prawdy, sprowadzanie wszystkiego do języka, relatywizm itd., itd. Nie wiem, czy istnieje obecnie w Polsce jakikolwiek badacz, który utożsamiałby się z tak rozumianym postmodernizmem. Ludzie, którzy czują sympatię do takich filozofów, jak Rorty czy Derrida, zdają sobie raczej sprawę z tego, że ich myśl była bardziej wysublimowana. Unikają oni też wrzucania ich do jednego worka. Markowski to wie i ani nie próbuje odwoływać się do postmodernizmu, ani nie wygłasza tez, o które oskarża go Sowa (np. wszystko jest językiem).

Rozumiem, że Sowa musi stworzyć sobie przeciwnika, w opozycji do którego będzie mógł skonstruować własną tożsamość, ale postmodernizm… Autor „Fantomowego ciała króla” niepotrzebnie próbuje odtworzyć dyskusję, która na Zachodzie odbyła się jakieś kilkanaście dobrych lat temu, a która obecnie – przynajmniej w polskim kontekście – ma moim zdaniem niewielki sens.

PB:

Cóż, Sowa faktycznie stwarza sobie przeciwnika i tam, gdzie wpisuje go w postmodernizm, robi to wyjątkowo słabo: jego obraz postmodernizmu – istnieje tylko język, nie ma żadnej prawdy itd. – to kilka komunałów na krzyż (z wyjątkiem ciekawej, jamesonowskiej tezy o związku między postmodernizmem i logiką późnego kapitalizmu). Poza tym przypisywanie ich Markowskiemu świadczy o dość pobieżnej lekturze jego książki. Gdzie Markowski pisze, że nie ma prawdy? Gdzie pisze, że wszystko jest tekstem? Nie znajdziemy takich fragmentów ani w Polityce wrażliwości, ani nawet w pozostałych książkach. Gdzieś w Występku pisze, że bardzo szybko, zaraz po studiach, porzucił mallarme’ańską ideę, że literatura jest zrobiona z języka i że nie wyprowadza nas ona poza nią samą. I faktycznie, każda jego książka potwierdza właśnie takie, czyli zupełnie przeciwstawne wobec tego, co przypisuje mu Sowa, dążenie: począwszy gdzieś od Czarnego nurtu do znudzenia prawi nam o życiu i egzystencji jako podstawowych kontekstach odniesienia literatury, wielokrotnie i wprost stwierdzając, że życie i egzystencja nie są zrobione z liter. A więc Sowa po prostu nie trafił. W Polsce taki czysty tekstualizm prędzej znajdziemy u Andrzeja Sosnowskiego, Erazma Kuźmy czy przedstawicieli szkoły śląskiej (Rachwała, Banasiaka i in.), nie u Markowskiego, który – gdybym już miał go jakoś szufladkować – gdzieś od czasów Czarnego nurtu właśnie jest raczej gadamerowskim hermeneutą niż pseudo-derridiańskim piewcą tekstu-i-tylko-tekstu (mówię „pseudo”, bo tekstualizm Derridy nie jest tak stereotypowy, jak to się Sowie wydaje).

Są jednak miejsca, gdzie krytyka Sowy trafia w sedno. Na przykład tam, gdzie za Jamesonem ustala związek między postmodernizmem a późnym kapitalizmem. „Pomysł na wzmocnienie humanistyki przez mnożenie jej dyskursów w niebezpieczny sposób przypomina logikę nadmiaru typową dla kultury późnego kapitalizmu. Czy rzeczywiście więcej znaczy lepiej?” Podobnie jak Sowa uważam, że nie. Idea, że mamy taką skrzynkę z narzędziami teoretycznymi, z której wybieramy sobie co nam się podoba (to zanalizuję psychoanalitycznie, to strukturalistycznie, a tamto poststrukturalistycznie) jest taka sobie, bo w rzeczywistości takiego wolnego wyboru nie mamy. W wyniku lektury dużej ilości tekstów napisanych przez Rorty’ego Ty już stałeś się neopragmatystą i choćbyś nie wiem jak chciał, być nim nie przestaniesz, bo tak sobie zadecydowałeś.

Inna sprawa: w wypowiedzi Sowy doszukuję się ukrytej polemiki z postmodernistyczną ideą śmierci wielkich narracji i sprywatyzowania wszystkich dyskursów. Podobnie jak Sowie nie podoba mi się myśl Lyotarda, na pewno bliska Markowskiemu, że wielka narracja, czyli totalizm równa się totalitaryzm. Mówiąc tak, oddajemy pole do popisu tym, którzy wcale w wielkie narracje nie zwątpili. Przykładowo: klęska współczesnej polskiej humanistyki wynika właśnie z braku takiej jednej, wielkiej narracji, którą moglibyśmy przedkładać tym, którzy na poziomie ministerialnym decydują o naszym losie. Klęska wielu krajowych polonistyk też wynika z braku takich „tęgich poetów”: rozpuszczamy się w nijakiej wielości (bo przecież nie wypada nie być pluralistą) zamiast realizować jakąś wizję. I w końcu przychodzi ktoś, kto taką wizję posiada – „Zlikwidować polonistykę! Nikt już przecież dzisiaj nie czyta książek! Studiujmy gry komputerowe i psychologię biznesu!” Wielu przecież tak dzisiaj woła – i z braku własnej (bo przecież wizja jest niedobra, bo totalitarna) oddajemy im pole.

A Twoje podejście do Sowy jest po prostu jednoznacznie negatywne?

TSM:

Nie do końca się z Toba zgadzam (i super, bo dyskusja by nam siadła), jeśli idzie o związki postmodernizmu z późnym kapitalizmem. Tak, masz rację, że nikt z nas nie ma wolnego wyboru, jeśli chodzi o narzędzia teoretyczne, ale ten pluralizm „narzędziowy” polega raczej na tym, żeby instytucjonalnie nie delegitymizować niektórych języków teoretycznych – żeby nie mówić na przykład, że tylko strukturalizm jest dobry, a reszta to bardziej lub mniej groźne bzdety (albo na odwrót) – a nie na tym, że każdy z nas może sobie co tydzień wybierać nowe zaplecze teoretyczne. Ta różnorodność może także oznaczać zachętę do łączenia różnych słowników teoretycznych, przecież właśnie to robi sam Sowa w swojej książce o sarmatyzmie. Mamy tam Lacana, postkolonializm, Wallersteina czy Braudela. Zresztą ta analogia między nadmiarem towarów w kapitalizmie a nadmiarem narzędzi teoretycznych nie do końca mnie przekonuje. Kapitalizm można by równie dobrze zinterpretować jako niedomiar (niby mamy masę towarów, ale dominacja wielkich korporacji prowadzi do ich ujednolicenia, np. większość użytkowników komputerów używa Windowsa).

Co do wielkich narracji, zgadzam się, że Lyotard przesadził (ja w ogóle nigdy się jego ideami nie zachwycałem). Tak naprawdę bowiem mamy obecnie do czynienia być może z największą wielką narracją w historii, czyli kapitalizmem w  wydaniu turbo. I zgadzam się, że potrzeba by tu w kontrze innych wielkich narracji. Ale doprawdy nie widzę, w jakim sensie Markowski do spółki z Derridą mieliby stać nam na przeszkodzie. Zresztą przesadzasz mówiąc, że brak kontrnarracji dla narracji antypolonistycznej wynika z przekonania polonistów, że każda wizja jest totalitarna. Przecież sam Markowski w swojej „Polityce wrażliwości” tworzy taką narrację, która ma wytłumaczyć, czemu polonistyka i w ogóle humanistyka są ważne. Poza tym my przez cały czas mieliśmy wielu anty-postmodernistycznych polonistów i polonistek. Czy mają oni jakąś skuteczną narrację, która uchroni nas przed neoliberalną doktryną użyteczności? A już tak zupełnie na marginesie, to nie jestem pewien, czy jakakolwiek narracja na temat polonistyki kwalifikuje się do bycia wielką narracją. Dla Lyotarda wielkie narracje były bowiem naprawdę wielkie, np. oświeceniowa opowieść o nieuchronnym postępie rozumu. Nie negował on ani istnienia, ani potrzeby tworzenia lokalnych narracji i opowieść na temat polonistyki byłaby chyba, w jego rozumieniu, taką małą narracją.

Co mi się u Sowy podoba? W pewnym momencie pisze on, że nie ma zamiaru rysować jakieś wielkiej wizji humanistyki, ponieważ od teorii woli praktykę, zamiast tworzenia dyskursu o uprawianiu humanistyki w taki czy inny sposób, woli po prostu ją uprawiać. I u Sowy podoba mi się to, jak wygląda humanistyka w jego wydaniu, mówiąc inaczej, podoba mi się Fantomowe ciało króla.

PB:

Ja bym jednak bronił tego związku między kapitalizmem a teoretycznym pluralizmem – przynajmniej na polskim gruncie. Wciąż pamiętam początki postmodernizmu w Polsce, które, z wieloma oczywiście zastrzeżeniami, można datować na pierwsze lata po 89-tym (symbolicznym początkiem literaturoznawczego postmodernizmu w naszym kraju jest dla mnie drugi numer „Tekstów Drugich” z 1990 r., zatytułowany Po strukturalizmie). To nie jest przypadkowa data. Początek poststrukturalizmu w Polsce to jednocześnie początek kapitalizmu i ten drugi bardzo mocno naznacza pierwszy. Warto przeczytać tekst Tomasza Szkudlarka Dekonstrukcja i szczepionka z Marksa, która jednak nie doprowadziła do infekcji (ukazał się on w tomie French Theory w Polsce pod redakcją Ewy Domańskiej i Mirosława Loby), który pisał, że postmodernizm stał się dla pewnej generacji doświadczeniem pokoleniowym i oznaczał możliwość wyjścia z komunistycznej jeszcze opresji; przypomnieć sobie skandalistów skupionych wokół Bogdana Banasiaka, chcących – właśnie wtedy – założyć Stowarzyszenie Imienia Markiza de Sade; albo zajrzeć do tłumaczenia Struktury, znaku i gry w dyskursie nauk humanistycznych autorstwa Bogdana Banasiaka, gdzie „gra struktury” zostaje przetłumaczona – wytykał mu to później Markowski – jako „wolna gra”, a nie po prostu gra, jak było w oryginale, no i w końcu książkę Sławka i Rachwała (też oczywiście mocno przez Markowskiego krytykowaną), w której Derrida jawi się jako patron chaotycznego i ekstatycznego przepływu wolnej gry znaczących bez kresu i określonego sensu. I tak dalej, i tak dalej. Przypominam to wszystko sobie, by odpowiedzieć na pytanie o charakter polskiej recepcji postmodernizmu. Wydaje mi się, że wspólnym mianownikiem wszystkich tych przykładów jest pojęcie wolności, wydaje mi się, że nieprzypadkowo. A wiążę je z kapitalizmem, bo to taka kapitalistyczna wolność: jeśli kapitalizm polega na tym, że zalewa nas się oszałamiającą mnogością towarów, które posiadamy po to, by się ich pozbywać i nabywać następne, nie wiążąc się z żadnym z nich, to to samo widzę w propozycjach polskiej teorii literatury początków lat 90. Anything goes! Wybierajmy! Przeginajmy! Róbmy co nam się rzewnie podoba. W domyśle: bo już możemy…

Pozwól, że do pozostałych wątków, które poruszyłeś, już nie będę nawiązywał, bo nie starczy nam miejsca. Powiem tylko, że logice użyteczności, której w coraz większym stopniu podlegamy można się przeciwstawić i można to zrobić tylko wymyślając jakąś jedną kontr-narrację. Już zresztą to się dzieje. Otwieram „Forum Akademickie”, „Teksty Drugie”, a nawet „Gazetę Wyborczą” czy różne strony na Facebooku i co widzę? Masę tekstów o kryzysie humanistyki. To już jest kontr-neoliberalna wielka narracja, którą zaczynamy posługiwać się praktycznie wszyscy (czy spotkałeś jakiegoś humanistę, który powiedziałby „Neoliberalizm jest O.K”?), i która, co najważniejsze, zaczyna działać: likwiduje się odpłatność za drugi kierunek studiów, z MNiSW wysyła sygnały, że „kształcenie twórczych i kreatywnych obywateli musi opierać się na humanistyce” (cytuję stronę rządową: https://www.premier.gov.pl/blog/lena-kolarska-bobinska/humanistyka-takze-dla-inzynierow.html). Pomijam swoje zdanie na ten temat (nie wydaje mi się, żeby sensowne było utrzymywanie kierunku, na który nie ma chętnych, czy żeby inżynierowie studiowali filozofię), są to przykłady na to, że zaczyna działać pewna kontr-neoliberalna narracja.

Ale wracając do Sowy i Markowskiego. Nie podoba mi się ta opozycja, którą obaj tworzą. Z jednej strony Sowa i marksowskie zawołanie (eksplicytnie nieobecne), że należy zmieniać, a nie wyjaśniać, z drugiej Markowski, że humanistyka niczego nie zmienia, w związku z czym może być jedynie „polityką wrażliwości” tych, którzy ją uprawiają. A maj ’68? A polityka równościowa? Czy to się wzięło z jakiegoś „czystego działania”? Nie ma czystego działania – o czym Sowa pewnie doskonale wie, tylko tego nie artykułuje, bo mu to akurat nie na rękę w polemice z Markowskim; co więcej, te właśnie wydarzenia, które wymieniłem, swój początek miały w zamkniętych jakoby murach uczelni (francuskich, polskich, amerykańskich…). W zakończeniu swojego tekstu Markowski podaje przykład kucharki – do niej jakoby nie dociera uniwersyteckie gadanie o zmianie świata. W takim prostym sensie oczywiście nie dociera. Można by jednak pokazać – poprzez analizę porównawczą sytuacji kucharki żyjącej w świecie zachodnim w XXI wieku i kucharki, która pracuje w XVIII-wiecznym Londynie – że diametralne różnice w ich sytuacji biorą się  może nie ze zmian na uniwersytetach (bo to byłoby niedorzeczne), ale na pewno przynajmniej w jakimś stopniu ze zmian w świecie idei. Co o tym sądzisz?

TSM:

Zgadzam się Paweł, że zmiany w świecie mają swe źródła w ideach. Ale to jest trochę taka niezapisana karta humanistyki – wszyscy intuicyjnie czujemy, że tak jest, ale brak nam konkretów, brak książek, które by to wyczerpująco omawiały na przykładach (albo może książki są, tylko ja ich nie znam?). Zresztą wydaje mi się, że Markowski byłby skłonny się z tą tezą zgodzić. Czytając Politykę wrażliwości, nie miałem wrażenia, że jest on na kontrze wobec niej, to raczej na użytek dyskusji z Sową się usztywnił.

Co do związków postmodernizmu z kapitalizmem. Masz rację, że jednoczesne wkroczenie gospodarki wolnorynkowej i otwarcie się na idee z Zachodu nie jest bez związku. Ale i tak nie przesadzałbym z konsekwencjami tego faktu. My tak naprawdę nigdy nie przeszliśmy jakiejś wielkiej postmodernizacji w humanistyce (jeśli już mamy używać słowa „postmodernizm”, którego coraz bardziej nie lubię). Zobacz, co się działo w Stanach, tam pisanie mocnych, dekonstrukcjonistycznych odczytań było w pewnym momencie standardem. Zobacz na Francję. Mówi się, że poststrukturalizm wcale nie był tam taki popularny. Z pewnością, ale i tak mieli oni w pewnym momencie zalew dosyć radykalnych tekstów (choć nie aż tak radykalnych, jak to się czasem wydaje przeciwnikom poststrukturalizmu), czego w Polsce raczej nie było. Do dzisiaj jednym z najbardziej kontrowersyjnych artykułów pozostają Granice anarchizmu interpretacyjnego Szahaja, a jest to przecież tekst – jak na standardy Stanów i Francji – dosyć letni. Kiedy więc mówisz, że była w Polsce atmosfera „wybierajmy!”, „przeginajmy!”, to ja tego nie widzę. Prawdę mówiąc, gdyby przyjrzeć się dydaktyce na polskich uniwersytetach, to prawdopodobnie wyszłoby na to, że strukturalizm nadal dominuje. Zauważ też, że idea liberalnej ironistki Rorty’ego (która, przy pewnej interpretacji, najbardziej podpada pod kategorię humanistycznego odpowiednika wolnorynkowych idei) nigdy u nas nie chwyciła, nawet zwolennicy Rorty’ego jej nie promowali.

Tym razem to ja zadam Ci pytanie. Nie masz jednak wrażenia, że Sowa z tą swoją chęcią wprowadzenia na uniwersytety celów politycznych i emancypacyjnych trochę bez sensu wybrał sobie przeciwnika? Jak próbuję sobie wyobrazić, dla kogo mocno marksistowskie tezy Sowy są najbardziej szokujące, to wcale nie mam wrażenia, że są to zwolennicy Derridy czy Rorty’ego. Wydaje mi się, że największy opór Sowa spotkałby ze strony innych środowisk. Według mnie jego błąd polega na tym – wracam tu do mojej tezy z początku dyskusji – że próbuje on przenieść dyskusję, która wiele lat temu odbyła się w Stanach, na polski grunt. Tam też lewica oskarżała tzw. postmodernistów o zdradę ideałów lewicowych, ale miało to większy sens, bo idee postmodernistyczne – tak jak mówiłem – zakorzeniły się w Stanach o wiele mocniej niż u nas.

I jeszcze na marginesie: pytasz, czy znam humanistę, który powiedziałby, że neoliberalizm jest w porządku. Zajrzyj na bloga Emanuela Kulczyckiego, znajdziesz tam parę takich osób  (nie wygłaszają oni takich tez wprost, ale po ich wypowiedziach widać, że idee wolnorynkowe bardzo im pasują i nie mają nic przeciwko temu, aby rozprzestrzeniały się na uniwersytecie).

PB:

Choć samo rozumienie tak zwanego postmodernizmu przez Sowę wydaje mi się strasznie płytkie, a związanie go z Markowskim chybione, to jednak myślę, że postmodernizm – w pewnej swojej odmianie – to dobry przeciwnik w walce o wprowadzenie ideałów polityczno-emancypacyjnych na uniwersytecie. (Jeśli ktoś w ogóle uważa, że takie ideały trzeba wprowadzać na uniwersytet, bo ja myślę, że one rodzą się jedynie przy okazji innych zajęć, niebezpośrednio politycznych).

Dlaczego mówię tylko o pewnej odmianie postmodernizmu? Postmodernizm wcale się nie skończył i mutacja pewnych jego odmian trwa w najlepsze w bardzo dużej części zwrotów, którymi jakoby jest wstrząsana współczesna humanistyka, a więc na przykład w zwrocie performatywnym, kulturowym czy antropologicznym. Co jest po-poststrukturalistycznego w kulturalistycznym mówieniu o słabej teorii czy o praktykowaniu teorii? Co nowego w antyesencjalizmie? Inne jednak odmiany postmodernizmu pozostają z tymi zwrotami w sprzeczności, myślę tu o poststrukturalizmie, który skupia się tylko na drobiazgowych lekturach tekstów literackich, podejmowanych między innymi po to, by wykazać, że stabilne znaczenie takich tekstów jest iluzją; czy o postmodernizmie literackim, realizowanym na przykład w powieściach Roberta Coovera czy Johna Bartha, które faktycznie można sprowadzić do zabawy w literaturę. Sowa przypisując postmodernizmowi autoteliczne zabawy, ludyczność itd. utożsamia postmodernizm tylko z drugą jego odmianą – i z nią faktycznie pozostaje w sprzeczności jego ideał humanistyki politycznej – zapominając (?), że dzisiejsi wyznawcy upolitycznienia humanistyki to bardzo często wychowankowie tych tzw. postmodernistów, takich na przykład jak Derrida czy Foucault, którzy bynajmniej anty-polityczni nie byli.

A co do postmodernizacji w humanistyce. Oczywiście, że jej nie przeszliśmy w tak wielkim stopniu jak Francuzi czy Amerykanie. Upierałbym się jednak przy twierdzeniu, że i na naszym gruncie postmodernizm nie był sprawą tylko pewnych jednostek, ale że wytworzył wręcz pewne szkoły czytania literatury. Myślę tu o szkole śląskiej, czyli Rachwale, Sławku, Kaladze, i krakowskiej, czyli Nyczu, Markowskim. Poza tym, co ważniejsze, podstawowe twierdzenia postmodernizmu przeniknęły do polskiej humanistyki w sposób rozproszony, niebezpośredni, nieeskplicytny. Otwierasz sobie Polonistykę w przebudowie (księgę referatów po przedostatnim Zjeździe Polonistów), wyszukujesz jakikolwiek tekst napisany przez autora, któremu żadnej postmodernistyczności nigdy się nie przypisywało, i czytasz o stylach, które mają niestabilną naturę (Witosz); o granicach między epokami, które są płynne i arbitralne, tworząc jedynie quasi-opozycje (Sokolski); o konieczności ujmowania kultury jako czegoś niejednolinearnego i wielonurtowego (Parkitny); o różnicy, która jest przykrywana przez Tożsamość (Ziemba). Niestabilność, problematyzacja modeli binarnych, heterogeniczność, niejednolinearność i tak dalej należą do kodu postmodernistycznego! A takich przykładów można by wskazywać masę.

TSM:

Wydaje mi się, że jedynym sposobem, aby posunąć naszą dyskusje do przodu, byłoby rozwinięcie tematu postmodernizmu (czym jest? jak wyglądał w Polsce? na ile się u nas zakorzenił?). To jest jednak temat na osobny wpis. Stąd pozostaje nam chyba zakończyć rozmowę o tekstach Sowy i Markowskiego bez ostatecznego konsensusu. Czyli kończymy dosyć pluralistycznie. Być może ktoś z czytelników bloga podrzuci jakiś ciekawy wątek.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz